TO CIĄG DALSZY PIERWSZEGO BLOGA - MOJEJ DROGI DO MACIERZYŃSTWA

(O ZAGROŻONEJ CIĄŻY, PORONIENIACH, STRACIE DZIECKA, WCZEŚNIACTWIE, CIERPIENIU I NADZIEI)

CO DALEJ?? CZY MOGĘ LICZYĆ NA JESZCZE JEDEN CUD??

piątek, 24 kwietnia 2015

kamienny krąg - odwiedziny

Umawiałyśmy się chyba dwa miesiące, no ale my już tak mamy. W końcu przyjechały do mnie dziewczyny z kamiennego kręgu.. Ada, Justyna, Ewa, z Ewą jej Hania. To było takie wzruszające spotkanie... do głębi. Ja leżałam a one siedziały wokół mnie, między nami różne podarunki. Dziewczynki, tzn Hania z Karolką, bawiły się razem a za nianie robił mój kochany maż - bardzo dobrą nianie:) Było wspaniale. Gadałyśmy jedna przez drugą. Dostałyśmy wszystkie zestaw zimowy, tzn czapki, kominy itp, dla naszych dziewczyn, ręcznie robione przez babcie Manię, którą pozdrawiam, a w którym Karolka przechodziła prawie całą zimę.
Pożegnałyśmy się cudnym i bardzo spontanicznym gestem - naszymi dłońmi na moim brzuchu...

a napisałam im potem
  • Jeszcze raz Wam bardzo dziękuje. Ciężko będzie się obudzić z myślą że to już po naszym spotkaniu. Cudownie było mieć je w planach, w zanadrzu, czekać na nie, na Was. Wiecie.. Każdy mój dzień jest prawie identyczny. Więc tym bardziej wielkie było to przeżycie:) Mama przyszła, skosztowała ciasta justynowego i powiedziała: niech wpadają częściej:)(...)
  • Dziękuję Wam że tak mnie wspieracie na każdym etapie mojej trudnej drogi. Że tak wierzycie we mnie. (...)
  • Maja dała czadu po Waszym wyjściu. Chyba obudziła ją cisza;)

sobota, 18 kwietnia 2015

brzuchol na trójkę

 Na wszystkie ciężarne ( co za określenie w ogóle;)), które spotkałam, a które miały już na koncie ponad trzydzieści tygodni, patrzyłam jak w obrazek. To był mój niedościgniony - jak do tej pory - cel, ta trójeczka na początku. Wiem, że dla większości z Was to zupełnie naturalna kolej rzeczy, nie ma się czym podniecać. Dla mnie? Co to dla mnie znaczyło?? To był tak niedościgniony cel, tak wiele razy myślałam, że on po prostu mnie nie dotyczy, że nie mam takiej "zdolności", żeby utrzymać ciąże tak wiele tygodni. Tak o sobie myślałam. Byłam ogromnie wzruszona tym faktem, że mam tą trójkę. Jakbym dostała jakąś wielką nagrodę. To stało się dla mnie symbolicznym przejściem do świata "normalności". Oto ja, mająca na koncie dwa porody z dwójką na początku, jestem w kolejno: trzydziestym pierwszym, drugim... trzecim!!! Cały czas grzecznie leżałam, choć - muszę przyznać - pozwalałam sobie na coraz więcej, na przygotowanie nieskomplikowanego posiłku, np kanapki czy makaronu z serem; rano czasem czesałam Karolinę, czasem pomagałam ubierać itp.
Trójkowy stał się także mój brzuch.. taka wielka jeszcze nie byłam. Zaczęły mnie dotyczyć różne trudności z tym związane, o których tylko słyszałam - problemy ze wstawaniem ze zbyt niskiego łóżka, niemożność zawiązania sobie butów, z ułożeniem się do snu i tak dalej. Naprawdę stawałam się wielka. Potwierdzali to ci, co przychodzili odwiedzać po jakmiś dłuższym czasie. Mówiłam do siebie pieszczotliwie: słonica:) Śmiałam się, że jak usiądę w wannie, to blokuje przepływ wody zza pleców:) No i wreszcie pozbyłam się fałdek na brzuchu:) Z tym wielkim brzucholem miałam też inne problemy: np wbijanie w niego zastrzyków - mój codzienny koszmar - stało się niemożliwe. Zostały ramiona i uda. Kiedyś pojawiła się na nim dziwna wysypka. bardzo swędziała. Poszłam do dermatologa jak zalecił mi ginekolog i: pierwszy stwierdził, że to nic groźnego, a drugi, że to był półpasiec (bo wtedy już zostały ślady). Strasznie się wystraszyłam (ciągle coś takiego stawało na mojej drodze, żeby podkręcać lęk - ciągła walka!), ale dermatolog uspokoiła, że to było tylko miejscowe, że to jakaś niegroźna postać.. nie pamiętam dokładnie, ale kazała się nie przejmować. W tym też czasie (dosyć późno jak na dzisiejsze możliwości, ale nam się nie śpieszyło) pan doktor potwierdził dokładnie, że to będzie dziewczynka. Ucieszyłam się, mąż też ( z chłopca też byśmy się bardzo ucieszyli, piszę to tylko dlatego, żeby nie było wątpliwości, że poczuliśmy zawód czy czegoś podobnego, nie). Od tego momentu intensywnie myśleliśmy nad pierwszym imieniem i za nic w świecie nie mogłam znaleźć takiego idealnego, pasującego do moich przeczuć. Myślę, że ta trudność wiązała się poniekąd z tym, że trudno mi było sobie wyobrazić jakąś inną córkę, nie Karolkę. Coś podobnego dotyczyło też samej Karolki po Emilce jeśli pamiętacie. Nie umiem tego do końca wyjaśnić, Karolina miała w sobie absolutnie wszystko, a nawet więcej niż się spodziewaliśmy. Musiałam jakoś ogarnąć myślami inną osobę i nie porównywać, nie oczekiwać podobieństwa itp. Niestety taki obraz jakoś mimowolnie powstał w mojej głowie. Nie wiem, czy też tak miałyście? Jakoś tak sobie ubzdurałam, że to będzie subtelna blondyneczka (czyli geny po mamusi;)). Ja tego nie nazywałam po imieniu,  nie wiem nawet kiedy tak się utrwaliła ta myśl.
Wracając do imion - kilkakrotnie wertowałam wszystkie dziewczęce imiona z kalendarza, spisywałam na kartce swoje typy i przedstawiałam je mężowi. Gdy stanęło na Mai jakoś tak "siadło" nam to imię, a zwłaszcza Karolce - po prostu zaczęła sama ją tak nazywać, gdy usłyszała to imię w naszych rozmowach. I chyba to mnie najbardziej przekonało, że Karolce tak ławo ono przyszło, i że nam wszystkim się podoba. Jest ciepłe. Moje największe wątpliwości? Że brzmi trochę niepoważnie dla dorosłego - ale to przecież niepoważne. Poza tym wiedziałam, że teraz tzw moda na Maje, ale.. ja osobiście nie znałam żadnej - w naszym otoczeniu rodzinnym, przyjaciół i znajomych nie było jeszcze Mai.

Karolinka bardzo często kładła rękę na moim brzuchu chcąc poczuć kopanie dzidziusia. Często sobie z nim gadała. Przykład?
 "Dzidziuś powiedział, że chce dinozaura. Niee, powiedział, że chce słonia, bo będzie na nim jeździł".

Ja: Karolka, mam w brzuszku dziewczynkę!
Karola: A ja chłopca!
:)

wtorek, 14 kwietnia 2015

kanonizacja

To był jeden z moich małych celów na drodze małych kroków - dotrwać do kanonizacji. Który to był tydzień ciąży?  29/30. Spełnienie marzeń. Przyszedł ten dzień, przygotowane moje legowisko dzienne, Niedziela Miłosierdzia, ja wgapiona w telewizor. Wszystko to co zawdzięczam naszemu Papieżowi, wszystkie nasze spotkania, moje ukochane zdjęcia - te z dziećmi, to wszystko wirowało w mojej głowie.
Mateusz trafił w punkt. Dokładnie w czasie komunii przyjechał do mnie z Panem Jezusem.. (Mateusz to ksiądz). No niesamowite. Mówił, że mnie uprzedzał w naszej ostatniej rozmowie, ale ja tego w ogóle nie przyswoiłam i to była dla mnie ogromna i najlepsza na świecie niespodzianka. Wzruszyłam się do głębi a ten dzień stał się wielkim umocnieniem. Dotknięciem miłosierdzia..
Zapragnęłam z całych sił, by ten nasz świeżutki, kochany święty objął patronatem także nasze nowe dziecię. Zaczęłam szukać imienia. Gdybyśmy spodziewali się chłopca, to byłby to Jaś - patron bezpośredni. A dla dziewczynki? Długo nad tym myślałam. Wybrałam imię Faustyna, tylko wiedziałam, że to nie będzie pierwsze imię, bo  uważam że jest zbyt dziwne (a nad pierwszym imieniem dla dziewczynki głowiliśmy się dłuuugo).

Czasem jak jadę gdzieś dalej z dziewczynkami to proszę naszych patronów o czuwanie.
I wymieniamy tak ich po kolei:
św Mario Magdaleno - módl się za nami
św Teresko od Dzieciątka Jezus,
św Janie Pawle II,
bł Tereso z Kalkuty,
bł Karolino,
św Faustyno...

na co Karolka dodała od siebie:
bogoślawiona mamo! móld się zia nami
:)))

piątek, 10 kwietnia 2015

bajka dobra na wszystko

Po mojej Karolinie widać kiedy ją coś przerasta, kiedy ma trudny czas, kiedy jest za dużo. Bunt, upór, złość. Tak jest teraz jeszcze wciąż przy wychodzeniu do przedszkola, potem w domu odreagowuje podobnie. Tak też zaczęło się dziać wtedy. Karolka pomału swoim zachowaniem zaczęła pokazywać, że to za dużo: leżąca mama, mieszkanie u babci, tęsknota za normalnością, za dużo ludzi wokoło, zbyt wiele osób stawiających jej jakieś wymagania, ale też brak konsekwencji - nikt do końca na swoim nie stawiał w imię tzw. świętego spokoju i jej dobra, bo wszyscy jej żałowali. Dostawała też wtedy dużo rzeczy, sama się do tego przyczyniałam (bo kupowałam jej malowanki, książeczki, puzzle - żebyśmy razem miały co robić) i tak dalej i tak dalej - rozpieszczanie pełną parą. Byłam tym okropnie zmęczona, dlatego, że w normalnej sytuacji wszystko robiłabym inaczej. Musiałam się zgadzać na to jak jest, bo tego wymagał od nas czas, bo to tylko tymczasowo. Sama nie stawiałam jej zbyt wiele wymagań, zresztą... i tak mnie nie słuchała. Parę razy się wkurzyłam, wstałam.. doprowadziłam do porządku.. ale potem tylko myślałam: no i  po co to? Nie dość, że wstałam, chodziłam, schylałam się, to jeszcze się denerwowałam.
Mieliśmy jednak na nią jeden niezawodny sposób, nienajlepszy pewnie, ale działał prawie zawsze - bajka.
Bajka służyła do wszystkiego: żeby dziecko zjadło, żeby wypiło lekarstwo, żeby się uspokoiło, żeby się obudziło, żeby się czymś zajęło jak musiałyśmy zostać same na chwile, żeby zrobić cokolwiek czego nie będzie chciała. Brzmi strasznie prawda? Ale kurcze no.. działało! I chyba to na tamten czas było najważniejsze. Oczywiście długo musieliśmy się tego oduczać (my, nie ona, bo to dla nas było super wygodne). Teraz Karolka przy bajce je czasem, ale tylko jeden posiłek - drugie danie - którego wiem, że by nie zjadła sama (czyli mięso), a na którym najbardziej mi zależy. Przy bajce podaję jej jeszcze jakieś niedobre lekarstwo - bardzo rzadko. Czasem wciąż bajka służy do poprawy humoru.
Nie ogląda teraz dużo, ale bajka ma jeszcze jeden zasadniczy cel - rozbudzanie wyobraźni. Jak jej puściłam kiedyś "Zakochanego kundla" ( z tym, że trochę przyśpieszałam, żeby jej się zbyt nie dłużyło) - potem cała jej zabawa to była fabuła jak z filmu. Podobnie było ze słonikiem Dumbo. Ona tworzy zabawę.

W kwietniu tamtego roku Karolka znowu poważnie zachorowała. Na początku nic nie zapowiadało, że aż tak poważnie - zwykły katar i kaszel. Mimo to zamówiliśmy wizytę domową, po której wszystko miało być cacy. Nie było. Potem u kolejnego lekarza, chyba w przychodni dostała antybiotyk i sterydy (inhalacje pulmicortem). No to ja znowu bałam się, że przesadzili. Podaliśmy jej antybiotyk, ale wiecie jak ja się z tym czułam...? Trzeci antybiotyk? Nadal się nie polepszało. Karolka kaszlała straszliwie. Aż w końcu pewnej nocy jej kaszel osiągnął apogeum. Kaszlała całą noc, dusiła się, szczekała. Miała taki atak, że  w ogóle nie mogła przestać. M ją nosił na rękach i tylko zastanawialiśmy się czy to już jechać do szpitala, czy jeszcze zaczekać chwilę. Pamiętam, że widziałam na filmie kiedyś jak dziecko z atakiem kaszlu krtaniowego owinięto w koc i przystawiono do okna, do świeżego powietrza. Mój mąż chyba myślał, że zwariowałam, jak mu to zaproponowałam tamtej nocy, ale z bezsilności postanowił spróbować. Pomogło. Pomogło na chwilę, naprawdę. Z samego rana zadzwoniliśmy do jeszcze jednego lekarza - do pediatry o którym słyszeliśmy dużo dobrego, do którego namiar miałam od siostry. Przez telefon pokierował nas, co mamy robić. Zlecił inhalacje pulmicortem, większą dawką na początku, w stanie tak ostrego ataku. Potem zmienił lek na nie-steryd i od tamtej pory w sytuacjach kaszlowych, które Karolce wciąż się odnawiają, radzimy sobie inhalacjami. Jak się pewnie domyślacie, zrobienie inhalacji było możliwe tylko dzięki...  bajce:)

Nasze ulubione:
Świnka Peppa, Kajtuś, Franklin, Luluś, Mały Miś, Nawet nie wiesz jak bardzo Cię kocham, Dora, Kaczor Donald, Myszka Miki, Miś Uszatek, Bolek i Lolek, Kot Filemon, Kubuś Puchatek.

wtorek, 7 kwietnia 2015

poświątecznie

Nic nie pisałam. Czas świąteczny i przedświąteczny jest dla mnie bardzo intensywny - istna gra żywiołów..
Ten pierwszy - żywioł przygotowań. Wszystko na raz. Wszystkiego dużo. Idealna organizacja czasu, mobilizacja sił, żeby wszystko ogarnąć, żeby poza sprzątaniem i gotowaniem być jeszcze w wielu miejscach i wielu funkcjach. By spędzać czas (którego nie ma) z bliskimi, by pokazać dzieciom piękno świąt, tradycji, by jakoś wytłumaczyć czterolatkowi ich sens. Żywioł mama. 
Drugi?
Żywioł wszystkich wydarzeń w kościele. Każde niesie ze sobą tyle uczuć.. Miłość niepojęta, uniżona do stóp tuż obok zdrady; strach co wychodzi krwią wraz z potem razem z samotnością i znowu - miłość wbrew wszystkiemu; żołnierze - emocje jak na wojnie, cierpienie i ból nie do zrozumienia dla nas.. i wzruszenie, bo On wstaje.. podnosi się.. Cisza śmierci, płacz matki..Nicość, rozczarowanie.. A potem już zupełnie niepojęte wydarzenie Zmartwychwstania, niedowierzanie tuż obok odrodzonej nadziei.. radość. Ten żywioł zamknięty w murach świątyni wypełnionej światłem i ludźmi. W świecie makro dzieją się te wszystkie wielkie rzeczy, dzieje się liturgia do której chce się zbliżyć serce, do której chce się wysilić. W świecie mikro - to jakiś zakątek gdzie znajduję sobie dogodne miejsce, żeby coś widzieć a mimo wszystko zaszyć się w kąt. W świecie mikro bardzo lubię ten moment sobotni, gdy światło rozchodzi się po ludziach, gdy przekazują je sobie od świecy do świecy i na chwilkę z obcą osobą ta chwila światła staje się wspólna. W świecie mikro pan za mną przysypiał, głowa leciała mu tak śmiesznie.. ale potem ten sam pan zmobilizował pana na ławce przed nim, żeby się przesunął i zrobił mi miejsce. Od tamtej pory ten pan i ja byliśmy kumplami, na znak pokoju wymieniliśmy wielkie uśmiechy, a że ja siedziałam teraz przed nim to tylko słyszałam, jak co jakiś czas próbował udawanym kaszlem usprawiedliwić się z chrapania:)
I jeszcze jeden żywioł.
To ludzie. To spotkania. To rozmowy. To wszystko skupione w tych dwóch dniach, ściśnięte, żeby ogarnąć jak najwięcej tych twarzy, rozmów, spotkań... To najbliżsi, to dalsza rodzina dawno nie widziana, rozmowy też o ludziach. Żywioł. W tym wszystkim dzieci. Ich zabawy, wrzaski i piski, usmarowane słodyczami buzie, bo teraz wolno.Żywioł junior to dopiero jest żywioł:)
Karolka zadawała wiele pytań. Uczestniczyłyśmy w tych wydarzeniach w dzień, zabierałam ją do kościoła na adoracje, na drogę krzyżową, w liturgii triduum uczestniczyliśmy bez dzieci, wymieniając się.I były takie dwa wzruszające, cudne momenty, które w czystości jej dziecięctwa pokazały czystość i prostotę jej przeżyć (poza nimi było normalnie - kościółkowy urwis). Jak wróciłyśmy z adoracji w piątek (Pan Jezus był w więzieniu) była taka zatroskana, w domu zaczęła śpiewać : Lulajże Jezuniu...
W sobotę przyszedł do nas dziadziuś.
 - Karolka opowiedz dziadziusiowi gdzie dzisiaj byliśmy (byłam pewna, że zacznie opowiadać o koszyczku i święceniu)
 - Byliśmy u Pana Jezusa, odwiedzamy Go teraz codziennie...
Po świętach. Po wybuchu żywiołów nastaje spokój i zostaje refleksja i pytanie: ile z tego zostaje i co dalej. Triduum tętni życiem, bo triduum to życie. To są nasze emocje, sytuacje i wybory. Ileż Wielkich Piątków mamy już za sobą, ile przeżywamy, ile śmierci już znieśliśmy, ile umarliśmy? I chyba chodzi tylko o to, żeby na śmierci się nie zatrzymać. Żeby z naszych śmierci zmartwychwstawać. Wciąż i ciągle od nowa.