Wspaniałe urodziny. Wreszcie mamy możliwość zaprosić wszystkich, wreszcie dzieciaki mogą pobiegać po trawie. Pierwsze urodziny Karolinki świętowaliśmy, korzystając z gościnności szwagrów, mają chatkę i taras i zieleń dookoła - dzieci bawiły się cudownie, a największą frajdą okazała się zabawa z chustą Klanza (taka wielka tęczowa chusta, którą dorośli trzymają z każdej strony a dzieciaki po niej biegają, lub chowają się pod spodem itp.). I tym razem miało być pięknie, zielono i radośnie, i było. I zabawy z chustą też miały być - nie było - wielka burza pokrzyżowała plany. Najważniejsze, że zdążyliśmy chwilę pogrillować, potem torcik zjedliśmy już w domu.
A Karolka? Bardzo wymowna była jej "ucieczka do domu" w tym największym grillowym chaosie. Jej twarz mówiła wszystko: "dla mnie to za dużo" i po prostu chciała się wymknąć.
W świętowanie urodzin wpisaliśmy jako tradycję odwiedziny oddziału wcześniaków, byliśmy zatem i tym - drugim już - razem w Klinice. I też było wspaniale. Mimo remontu i ciasnoty personel przyjął nas bardzo serdecznie, a Karolka na rękach pani oddziałowej o dziwo czuła się bardzo dobrze. Nie pamiętam już jak zaczął się temat starań o kolejne dziecko, pewnie najpierw przez żarty.. tak, tak.. panie pielęgniarki zaczęły coś mówić, że próżnujemy, na co ja odpowiedziałam, że u nas to nie takie łatwe. Panie przejęły się tematem, zaczęły doradzać i podpowiadać różne rozwiązania, ofiarowywać pomoc, kochane... I pamiętam, że padły wtedy nazwiska paru lekarzy, ja zapamiętałam jedno, które poleciła nam pani oddziałowa. Była bardzo pewna swojej dobrej porady.
I tak w mojej głowie zaświtała myśl o tym, żeby może zapytać jeszcze raz innego lekarza o zdanie. Bardzo ociężała myśl.
Karolinka miała dwa latka. Dużo mniej myślałam już wtedy o tym w jak straszliwych warunkach przyszła na świat (pamiętam, że w dniu jej pierwszych urodzin nie mogłam poradzić sobie z obrazami traumatycznych wspomnień). Patrząc na nią czułam dumę, wdzięczność, podziw. Nie mogłam się nadziwić.. To mi nie przechodzi do tej pory.
Ps. .. a tak długo kazałam czekać na drugiego posta, bo byliśmy w górach tydzień. Wreszcie nam się udało. Tatry piękne, jesienne, zadumane.. Spowolnione takie, przez małe nóżki Karolinki. I przez rączki też - ciągle chciały wrzucać kamyczki do potoków. Wszystko wolniej, cierpliwiej, mniej na butach. Staliśmy się takim obrazkiem o jakim marzyłam. Tzn jako młoda i szalona, chodząc po górach z plecakiem większym od siebie, mijając rodziny z dziećmi, myślałam sobie, że nie mam większego marzenia niż kiedyś tak wyglądać. Teraz mijaliśmy takich młodych i szalonych z plecakami, pędzących w porównaniu do naszego tempa. Co myślałam?
Że też kiedyś taka byłam:) Pachniały mi góry moją cudowną młodością i beztroską. Że uwielbiam w górach ich "taką samość". Że się nie zmieniają (no prawie, topograficznie nie, ale to co halny z tamtego roku nawyczyniał w dolinach - serce pęka). Że jak tu przyjdę z laseczką w ręce nadal będą takie same. I też wtedy mi pewnie zapachnie młodością...
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz