TO CIĄG DALSZY PIERWSZEGO BLOGA - MOJEJ DROGI DO MACIERZYŃSTWA

(O ZAGROŻONEJ CIĄŻY, PORONIENIACH, STRACIE DZIECKA, WCZEŚNIACTWIE, CIERPIENIU I NADZIEI)

CO DALEJ?? CZY MOGĘ LICZYĆ NA JESZCZE JEDEN CUD??

środa, 15 lipca 2015

tylko żółtaczka

"Żółtaczka? To przecież nic takiego. Co drugi noworodek ma. Przejdzie jej po paru dniach." - mówili znajomi. Myślałam tak i ja. Przez około dwa dni stan właściwie się nie poprawiał, z tego co pamiętam.Wysoki poziom bilirubiny utrzymywał się.
Dziewiąty czerwiec. Rano powiedzieli mi, że bilirubina spadła ciut. A potem dyżurująca lekarka w rozmowie ze mną powiedziała, że owszem bilirubina spada ale wciąż jej poziom jest bardzo bliski wskazań do transfuzji wymiennej, po czym zaczęła mi opowiadać o powikłaniach z takiej transfuzji wynikających, o powikłaniach neurologicznych, które mogą doprowadzić nawet do zgonu. Owszem dociekałam, ale to w jaki sposób został mi wtedy przedstawiony problem doprowadziło mnie do ogromnego rozstroju emocji. To była "tylko żółtaczka" a ja wybuchłam lękiem o to, że mogę ją stracić. Właściwie pod wpływem tej nieroztropnej rozmowy ożywiły się wspomnienia tamtego ogromnego strachu sprzed trzech lat.  Jej "zamknięcie" w inkubatorze także robiło swoje. Lampy musiały się świecić cały czas. Nawet na czas karmienia (butelką oczywiście) nie wolno mi było ich gasić. Oczywiście nie mogłam też przystawiać do piersi - musieliśmy wiedzieć dokładnie ile zjada, żeby dużo siusiała, żeby wydalała z siebie niebezpieczny barwnik. Pani oddziałowa powiedziała: "będzie jeszcze czas na pierś". W pokoju zmieniały się mamy z dzidziusiami przy sobie a ja odciągałam pokarm maszyną i zanosiłam go na górę. Wszystko to sprawiło we mnie taką emocjonalną burzę, że z trudem mi było nad nią zapanować. To "tylko żółtaczka", cóż to było w porównaniu do tego co przeżyłam z Karoliną, ale ja roztrzęsłam się wspomnieniami, tymi samymi schematami myślenia, przypomnieniem tej huśtawki uczuć:od euforii, po koszmary. Te obrazy, te dźwięki... siedziałam i płakałam. Nad Mają, i nad sobą. Chyba nawet głównie nad sobą...
Z mojego łóżka miałam dobry widok na szpitalny korytarz. Wieczorem tego dnia w moich drzwiach ukazała się cudna mała dziewczynka. Maszerowała z wysoko upiętymi dwoma kucykami, z małym wózeczkiem dla lalek przed sobą i wielgachnym uśmiechem. Jak mnie zobaczyła krzyknęła radosne "mama!!!!". Wyszłam do nich, do Karolki i jej taty i wszyscy razem pojechaliśmy na trzecie piętro. M poszedł na chwilkę do Majki a my siedziałyśmy na korytarzu. Nie mógł być długo, bo właśnie miała być zmiana pielęgniarek. I wtedy spotkałyśmy naszą ukochaną panią doktor, tą samą, która dyżurowała wtedy trzy lata temu, jak w strasznych warunkach na wózku ratunkowym urodziła się Karolka. Potem zajmowała się nami przez rok w poradni neonatologicznej. Nasza kochana pani doktor.... podeszła do nas ze swoim cudownym podejściem do dzieci. Porozmawiała z nami, z Karolinką także. Powiedziałam na ucho Karolce, żeby spytała jak się czuje Maja. Na to pytanie nasza kochana pani doktor poszła na oddział się wszystkiego podowiadywać (wtedy chyba też zaczynała swój nocny dyżur) i przyszła do nas ze spokojem i wieściami o spadającej bilirubinie. Ja jej na to, że dziś rano mówiono mi coś o transfuzji wymiennej, na co ona się zdziwiła: jaka transfuzja?
Powiedziała, że nie dzieje się nic złego, że będzie dobrze, tylko Majka jest jeszcze słaba, musi nabrać krzepy! Była taka kochana.. ukoiła moje nerwy, strach, emocje. Poszła jeszcze z nami na oddział i pozwoliła Karolci zostawić obrazek namalowany specjalnie dla siostry, który umieściliśmy przy ścianie  jej szklanego domku. To tylko żółtaczka... tylko żółtaczka...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz