TO CIĄG DALSZY PIERWSZEGO BLOGA - MOJEJ DROGI DO MACIERZYŃSTWA

(O ZAGROŻONEJ CIĄŻY, PORONIENIACH, STRACIE DZIECKA, WCZEŚNIACTWIE, CIERPIENIU I NADZIEI)

CO DALEJ?? CZY MOGĘ LICZYĆ NA JESZCZE JEDEN CUD??

czwartek, 24 września 2015

mów, dziecko słucha

Wrócę jeszcze raz do naszych wakacji nad morzem - takie ostatnie wakacyjne wspomnienie - ale to temat moich rozległych przemyśleń. Po paru rozdziałach mojej ulubionej rodzicielskiej lektury ( o której już Wam pisałam, "Jak mówić, żeby dzieci nas słuchały..") miałam szczególnie wrażliwe ucho na rozmowy jakie my-dorośli prowadzimy z naszymi dziećmi. Nieprawdopodobne co my do nich czasem mówimy!!! Sama się często łapię na tym jak nielogiczne i powiedzmy niedostosowane do możliwości odbioru czterolatka, jest to co mówię.
Już w pierwszym dniu (a była to sobota, więc tłum ludzi przewijał się do samego wieczoru między plażą a główną ulicą) usłyszałam trzy razy dokładnie to samo zdanie. Zdenerwowana i zmęczona już mama, obok niej sfrustrowane, nieznośne i płaczące dziecko. Dziecko ryczy, mama straszy: "jak nie przestaniesz to cię tu zostawię", albo " to ja idę sobie bo mam dość". Siebie też w tej roli usłyszałam, gdy Karola stwierdziła, że nie pójdzie w wyznaczonym kierunku, moja pierwsza odpowiedź: "acha, to my idziemy". Oczywiście to w niczym nie pomaga, dziecko zawsze płacze bardziej, głośniej, rodzic pogłębia swoją bezradność.
Czasem wystarczy mowa ciała. Tej rodziny nie rozumiałam, bo mówili po niemiecku, ale podobnie, mama i dziecko zdenerwowani, ono płacze z lodem w ręce, a mama coś mu tłumaczy i próbuje odgarnąć papierek tak, żeby mały mógł obgryzać rożkowego wafelka. Nie wiem co mówią ale mama w końcu tak się wkurza, że wydziera dziecku loda i ciska nim w piach. Myślisz sobie: straszne! Ale czy nie jest tak, że każda z nas, albo może bezpieczniej napiszę: większość z nas (w każdym razie ja się do tej większości zaliczam), czasem jest doprowadzona do granic swojej wytrzymałości i ma ochotę rzucać talerzami?
I jeszcze jedna rozmowa mamy z dziećmi. Idą szutrową drogą i jeden chłopczyk trzyma w ręce kamień. Mama mu tłumaczy, że nie może tych kamieni podnosić i że ma natychmiast go wyrzucić. Chłopiec więc rzuca go mocno przed siebie, po czym dostaje nowy ochrzan, że przecież mógł uderzyć w nadjeżdżający samochód i (tu moje "ulubione" stwierdzenie) że trzeba czasem użyć głowy i pomyśleć. Naprawdę nie wiem, jak ten mały chłopiec miał to sam wydedukować.
Co my do tych naszych dzieci czasem mówimy? Co one rozumieją, co przyswajają, jak to na nie wpływa? O tym ostatnio często rozmyślam. Dostałam nawet trochę odpowiedzi, też od dzieci:)
Agnieszka ostatnio opowiadała mi rozmowę jej szwagra z synem. Tata coś mu ostro próbował uświadomić, wytłumaczyć, po czym pyta:
- czy Ty mnie w ogóle słuchasz?
- na początku słuchałem, ale potem już nie.
Genialne!
Moja Karolka tez mi powiedziała co nieco między słowami - właściwie to podczas swojej swobodnej zabawy lalką, której próbowała coś wytłumaczyć, jak to zwykle robi rodzic. Myślałam, że pęknę ze śmiechu, a potem .. przyszła też refleksja. Karolka powiedziała do lalki, bardzo stanowczo!:
to mojej ostatnie strzyżenie!
:)
 Kiedyś gościem DDTVN był Litza (Robert Friedrich). Był tam jako przedstawiciel rodzin wielodzietnych i tej filozofii, a obok niego p. Ogórek, która zdecydowała się świadomie na jedno dziecko. Uwielbiam go za tą wypowiedź, pozwólcie zacytuję:
"To, że nie mamy dzieci, albo boimy się wchodzić w związek małżeński na poważnie, na zawsze, wynika z lęku przed śmiercią(...) Budzisz się rano i chcesz sobie coś zrobić, a twoje dzieci mówią: nie! ty będziesz robił zupełnie coś innego. A Twoja żona mówi: oczywiście, że coś innego. I ty umierasz. Ja mam to doświadczenie i widzę też po żonie, że jeżeli ona daje coś z siebie, to swoje zdrowie, ciało, życie. Te dziewięć miesięcy w ciąży nie jest jakąś atrakcją super, a w nagrodę poród, a jeszcze dodatkowy bonus to karmienie piersią. Nie możesz jeść tego co lubisz.. no to są może takie szczegóły, ale to jest tracenie życia dla drugiego. I kiedy człowiek odkryje, że dając siebie drugiemu jesteś bardziej szczęśliwy, niż kiedy byś realizował siebie i żył tak jak chcesz(...) to jest ta tajemnica, że człowiek tracąc siebie jakby tak w cudzysłowie "umierając" dla drugiego zyskuje nowe życie i to takie pełne. "
Wpisywałam się w to umieranie, taki też miałam obraz siebie, że wiele z siebie daję. Taki oczywiście mam do tej pory. Ale dotarło do mnie, że to "umieranie" nie polega tylko na naszym .. nazwijmy to codziennym poświęceniu, pracy, na tych szczegółach, o których mówił Litza. Myślę sobie, że musimy trochę umrzeć my, żebyśmy mogli usłyszeć nasze dzieci. Musimy przesunąć się i zostawić im przestrzeń. Musimy czasem zostawić to wszystko, co my już wiemy o wychowaniu, nasze wszystkie mądrości, muszą umrzeć w nas nasze schematy myślenia o dzieciach w ogóle i o naszych dzieciach w szczególe. Kurcze no.. trudne to.

wtorek, 15 września 2015

Pogadanka

A może pogadamy? Wiem, że czytacie mnie, ja też lubię Was poczytać.

Pan Bóg - realista czy marzyciel? Jak sądzicie?

poniedziałek, 14 września 2015

majkowo

Maja... Maja, Maja, Maja..
Sięgnęłam po książkę "Język niemowląt", którą na etapie Karolinki się zachwycałam i weryfikowałam prawdziwość jej teorii na własnej i jej skórze. Teraz miałam już  poglądy na różne tematy i nie w każdym miejscu przyjęłabym wszystko tak, jak Tracy Hogg nakazuje. Nie istotne.
W każdym razie zrobiłam test osobowości niemowlaka mojej Majci i, jak przypuszczałam, okazała sie być wrażliwcem. Wszystko się zgadzało: niespokojne karmienie, częste płacze przy piersi, często budziła się z płaczem, bardzo często miała odruch "moro", który potrafił wybudzić ją ze snu, kąpiel i jazda samochodem na początku powodowała u niej spięcie i przerażenie. Ja też byłam przerażona: jak ja sobie poradzę?  W pewnym momencie poczułam się jak w klatce. Nie potrafiłam wsiąść do samochodu i gdziekolwiek z nią pojechać, a próby jakie podejmowałam kończyły się tym, że na parkingu przed sklepem, kilometr może dwa od domu, próbowałam ją uspokoić ze spazmów płaczu i zawracałam, odwołując np. szczepienie. Była wtedy tylko ona, ze mnie nic nie zostało. Karmienie co 3 godziny, mieszkanie na wsi i wszystkie te problemy sprawiły, że nie ruszałam się nigdzie dalej poza obręb podwórka. Co zrobiłam?
Wzięłam głęboki oddech, poczytałam trochę, uspokoiłam się i zaczęłam wszystko od nowa. Chciałam poznać Maję, wsłuchać się w nią, rozmawiać i słyszeć to, co ona mówi do mnie. Wyobraziłam sobie jej lęki, wyobraziłam sobie jak ona może przyjmować otoczenie ze swoją wrażliwością. Spowolniłam ruchy, tłumaczyłam spokojnym głosem co zrobię przed podjęciem danej czynności. Przed kąpielą uspakajałam cichym głosem, łagodnym śpiewem, delikatnym rozbieraniem. Starałam się być sama z nią, dopiero po czasie pozwoliłam na nowo uczestniczyć w kąpieli Majki i tacie i Karolce. Najpierw wkładałam do wody jedną nóżkę, potem drugą, pupcie, plecki. Wszystko ze spokojem i bez pośpiechu, potem "podróż" z wanienki na ręcznik zawsze rozpoczynałam stwierdzeniem: teraz już wychodzimy; raz, dwa i.. trzy... Pomalutku i w cieple moich objęć. I tak Majka pokochała kąpiele. Właściwie to okazało się, że w wodzie czuje się jak ryba i do tej pory tak jest.
Podobnie z jazdą samochodem. Po kilku bardzo stresujących wypadach, zarówno z całą rodziną jak i samej z Majką, znowu.. głęboki oddech, parę porad z Internetu a zasadniczo posłuchanie swojego instynktu. Postawiłam na drogę małych kroków. Każdego dnia wyjeżdżałyśmy na "wycieczkę". Postarałam się o spokój, zresztą sam fakt, że wiedziałam, że nie mam żadnego celu i nie jadę daleko powodował, że niczym się nie przejmowałam. Pakowałam dziewczyny do samochodu i wyjeżdżałam.. najpierw jedna pętelka - kilka kilometrów, potem kolejna, dłuższa trasa, potem do najbliższego sklepu i z powrotem, potem do parku, na plac zabaw (w domyśle: jeszcze dalej), aż w końcu do Krakowa...Najważniejsza była systematyczność-starałam się codziennie umieszczać taką wycieczkę w planie dnia.
Gdy jeździliśmy razem było ciut łatwiej, bo ja siedziałam zawsze koło Majki a Karolka z przodu, obok męża i w razie potrzeby potrzymałam za rączkę, uspakajałam. Jak jechałam sama nie widziałam jej, ale po czasie miałam wrażenie, że Maja nauczyła się też tego, że mama jest kierowcą, nie poda rączki ale coś tam śpiewa zza światów. Sytuacja się stabilizowała, było coraz lepiej. Wspólnie jeździliśmy coraz dalej, a pierwszą taką dłuższą wycieczką, nieokraszoną stresem i ciągłym płaczem, był wypad w Tatry, o którym pisałam w poście "Dwa latka", a więc Majka miała wtedy 4 miesiące. Nad morze nie odważyliśmy się pojechać. Dopiero w tym roku, jak wiecie, wybraliśmy się nad Bałtyk a podróż minęła nam... prawie bez problemów:)
A jak poradziłam sobie z karmieniem? Poradziłam? O tym wkrótce.
Na koniec świetna grafika, która przypomniała mi tamte pierwsze chwile.. ;) Pozdrawiam
http://www.motherandbaby.com.au/for-mums/being-a-new-mum/2015/9/11-hilarious-comics-that-perfectly-capture-being-a-new-mum/

poniedziałek, 7 września 2015

Duch Święty mówi przez dzieci

To żadne odkrycie. Każdy kto ma do czynienia z dziećmi tego doświadcza, tylko nie każdy to tak nazywa.
Karolina ostatnio znalazła w mojej torebce różaniec, taki zapomniany, osamotniony. Zaczęła biegać z nim po domu wymyślając swoją wersję "Zdrowaś Mario" i  podśpiewując ulubione "kawałki" z mszy świętej, na przykład "Pan z wami, i z duchem twoim". Gdzieś zniknęła, ja zapomniałam, a różaniec znalazłam zawieszony na swoim łóżku..
Przemówił...

ps. i jeszcze karolkowe "kwiatki" z serii "religijne" ;) (z wczoraj)

-za co chcesz podziękować Panu Bogu?
-chcę podziękować, że tak bardzo Cie kocham Panie Boże.

- mamo czy Pan Bóg już śpi?

czwartek, 3 września 2015

kryzysy

Wakacje się skończyły (choć jeszcze jeden post inspirowany wakacjami nad morzem z pewnością powstanie, bo chodzi mi po głowie), więc i ja wracam do opowiadania swojej historii. Pewnie niedługo już czas podsumowywać:)

 Cudownie było móc ją karmić już tylko piersią (po ok 1,5 miesięczym odciąganiu i dokarmianiu śpiocha). Nie mogłam patrzeć na laktator, na te wszystkie jego części.. brrr do tej pory mnie odrzuca.Ale gdy Majka zaczęła sama zjadać zaczął się hardcore numer dwa, który trwał od 2 do 4.. a właściwie 6 miesiąca.. Tenże czas nazwałabym w skrócie :kryzys laktacyjny na zmianę z marudzeniem nie wiem o co. Gdy był kryzys, to był kryzys. Wiedziałam, że płacze dlatego, że brakuje jej pokarmu. Dokarmiałam co chwilę i znowu za mało. Kryzys w swoim założeniu trwał około 3 dni (w porywach do tygodnia). Niestety jak tylko miałam więcej pokarmu a potem coś zaburzyło jego wystarczającą ilość (tzn gdy nie wyjadała wszystkiego z piersi), np katar, to potem znowu zaczynał się kryzys. Majce nie ssało się łatwo. Ciągle coś jej nie pasowało. Albo za szybko, albo za wolno, dławiła się, płakała.. no ciężko było. A przede wszystkim wieczorami.. no to już był sam płacz. Ja byłam bardzo nastawiona na pełne karmienie. Bardzo tego chciałam i unikałam myśli o ewentualnym dokarmianiu jak ognia.. na początku. Poza wszystkim ważyłam ją, pytałam pediatrów na wizytach i konsultantek laktacyjnych. Wszyscy zgodnie mówili, że ona bardzo ładnie przybiera na wadze i nie ma podstaw do dokarmiania. Jak to nie ma? A jej cowieczorny płacz? Więc gdy już byłam zdecydowana i z bezsilności pewnego wieczoru przygotowałam jej butlę z mlekiem modyfikowanym.. ona powiedziała "NIE!" Odrzuciła butelkę kompletnie. Na nic moje próby. Po prostu nie ssała a jak próbowałam zbyt wiele razy ona znowu zaczynała płakać i ciężko było ją uspokoić. To był dla mnie bardzo stresujący czas.. Nie radziłam sobie.. Taka była prawda, mimo, że w życiu bym nie przypuszczała.. W końcu już raz całą tą drogę niemowlęctwa przeszłam ( i to w wydaniu extreme, bo z wcześniakiem). Majka wciąż otwierała mi oczy, sprowadzała do parteru, jakby chciała mnie nauczyć, że ona nie jest Karoliną, i instrukcja jej obsługi to zupełnie inna bajka. Gdy to wreszcie do mnie dotarło postanowiłam zacząć wszystko od nowa.. nauczyć się Mai...