TO CIĄG DALSZY PIERWSZEGO BLOGA - MOJEJ DROGI DO MACIERZYŃSTWA

(O ZAGROŻONEJ CIĄŻY, PORONIENIACH, STRACIE DZIECKA, WCZEŚNIACTWIE, CIERPIENIU I NADZIEI)

CO DALEJ?? CZY MOGĘ LICZYĆ NA JESZCZE JEDEN CUD??

piątek, 28 sierpnia 2015

słońce nas błogosławiło - o wakacjach nad morzem

Zawsze uważałam, że morze jest nudne ("bo bez dzieci jest!" - komentarz przyjaciela;)). Zawsze wolałam góry (i to się z pewnością nie zmieni), więc bardzo mi się chciało śmiać z tego morza, jak przywitało nas "świeżymi oscypkami", "chlebem zakopiańskim" i restauracją "Morskie Oko". No, to ostatnie można by im wybaczyć;) 
Tydzień przed wyjazdem prognoza długoterminowa na czas naszego pobytu nad morzem zapowiadała dwa dni bez deszczu. Nastawiłam się na najgorsze, ale i tak nie odebrało mi to radości. W końcu wybieramy się na północ odkąd mamy Karolę, więc jak udało się przyklepać noclegi, cieszyliśmy się jak dzieci.
Przywitało nas słońce... i już z nami zostało do końca:) I to było wspaniałe..  Ani nawet jednego pochmurnego dnia... czym sobie zasłużyliśmy..?
MMMmm morze.. morze ma w sobie tyle mistyki. Może i zimne było.. ale codzień w swojej potędze i bezmiarze obmywało nam nogi..Może dopiero teraz miałam odkryć moc morza.. jak działa zapach wiatru, jak koi jego szum, jak się odpoczywa.. jakie jest cudne. 
Pokochałam to morze.. najbardziej chyba za radość, jaką daje dzieciom.. Do tej pory nie mogę zrozumieć jak to jest możliwe, że te chuderlaki-chłopaki, kajtki takie, o godzinie 17 (gdzie ja bez długiego rękawa na plaży cała się trzęsłam), przy chłodnym wietrze, kąpali się cali.. uhhh. No więc uwielbiam morze za radość dzieci, za ich piski, za ich bieganinę, za ich piaskowe budowle, wiaderka i łopaty, za dryfowanie na dmuchanych wielorybach i uciekanie przed falami.. Kocham to morze za radość dzieci, która tak cieszy i aktywizuje dorosłych, za to że widziałam na każdym kroku super tatusiów-bohaterów, bo wykopali wielki dół na plaży, bo chciało im się robić z dziećmi te zamki i oswajać je z wodą. Kocham morze za to, że ludzie są razem, że wypoczywają tak fajnie. Kocham, bo widziałam całe rodziny takie superowe, cieszące się i śmiejące, bo widziałam ludzi spacerujących za ręce, rozmawiających, grających w gry, puszczających latawce.. po prostu cieszących się chwilą, tym, że mają siebie. Cudownie się odpoczywało w takim klimacie. 
Parawaning?? Tak.. miałam takie sytuacje dwie. Raz  zobaczyłam jak ktoś rozłożył taki parawanik tuż przed wejściem do naszego namiotu. Może i bym zareagowała, gdybym mogła od razu (byłam zajęta czymś przy Majce), ale to była też rodzina z dziećmi, nie chciało mi się awanturować, zresztą chyba rzadko mi się to zdarza (a już zwłaszcza, gdy nerwy takie poluzowane na wczasach). Ale za to pani obok, starsza już, była zbulwersowana i chyba tylko dzięki temu zdarzeniu zaczęłyśmy rozmowę. Okazało się, że też jest mamą wcześniaka, więc opowieściom o tym, jak to było trzydzieści lat temu i dobrym radom na dalsze lata wychowywania moich pociech, nie było końca. Super była ta pani. 
Druga sytuacja. Obok nas dwie mamy na leżakach i gromadka ich dzieci (już starszych) bawiących się razem. Parawan znowu dostawiony do nas bliziutko. Kiedy ja nosiłam Majkę, żeby zasnęła one dwie czytały książki co jakiś czas przerywając, żeby rozwiązywać dziecięce konflikty. W końcu dzieciaki zaczęły się zgodnie bawić w dom za ich plecami, i wtedy jedna mówi do drugiej: 
- kurcze, co z nas za matki, dzieci samopas a my sobie książki czytamy
- daj spokój, tyle lat na to czekałam.. - odpowiedziała druga i obie popatrzyły na mnie.
Za to ja sobie jeszcze poczekam - powiedziałam - i wszystkie zaczęłyśmy się śmiać. Taki parawaning. 

Kocham morze za to jak cudownie wypoczęta wróciłam ja i moja rodzina.



środa, 26 sierpnia 2015

Niebo jest blisko

Uwielbiam w byciu katolikiem wiarę w Niebo. To jest niesamowita i ukochana część mojej rzeczywistości, mojej perspektywy myślenia. To jest zarazem kierunek jak i byt, który cały czas trwa i przemawia do mnie w teraźniejszości. Ale żeby nie przemistyczyć, bo ja nieuczona w tym kierunku, żeby za bardzo się wymądrzać teologicznie, to dziś napiszę znowu o Niebie-pocieszeniu. Nadzieja Nieba w wielu sytuacjach jest dla mnie pocieszeniem, szczególnie (ale nie tylko) w sytuacjach straty kogoś bliskiego - myślę, że się ze mną zgodzicie. W najstraszniejszych i najczarniejszych chwilach mojego życia, mimo ciemności i żalu, Niebo było dla mnie jedynym pocieszeniem. Jedynym! Choć moc tego pocieszenia oczywiście objawiała się stopniowo (bo w centrum tragedii ciężko poczuć się pocieszonym). Na wszystkie pytania, które zadaję sobie i Bogu o siebie i o innych, którzy cierpią po stracie dziecka, jedyną pocieszającą odpowiedzią jaką znajduję jest Niebo. Być może się powtarzam, być może nudzę, ale jeszcze raz chciałam bardzo mocno to podkreślić: nawet najkrótsza ciąża, najcichsze maleńkie życie MA SENS w obliczu NIEBA. Ma sens pomnożonej miłości! Ma sens ŻYCIA. I ta miłość, choć jest tak boleśnie nienamacalna, przetrwa i się spełni tam - namacalnie, dotykowo, prawdziwie w relacji, która jak na razie pozostaje utracona.
Zawsze współczułam niewierzącym, nie mogłam zrozumieć jak oni pocieszają się po stracie kogoś bliskiego. Moje doświadczenie pokazuje, że i dla nich pocieszeniem bywa Niebo. Niejednokrotnie spotkałam się z tym, że mimo zdeklarowanej - mniej lub bardziej - niewiary (a raczej obojętności) w takiej sytuacji mówią o Niebie. No bo co powiedzieć dziecku, gdy umiera ukochana babcia, rodzic czy brat? "Twoja ... poszła do Nieba". Czyż nie to mówi się odruchowo?
Czasem zastanawia mnie ogromna ilość porcelanowych i różnorakich aniołków na grobkach małych dzieci. Czego są symbolem? Dla mnie? Tylko Nieba! Ale mam wrażenie, że to czasem  bywa wyraz zakłopotania, pragnienia wiary w Niebo, choć się o nim być może mało wie. Może niektórzy myślą, że nasze dzieci utracone, w Niebie staja się aniołkami, a przecież to nieprawda. Anioły to inne byty niż ludzie. "Spij Aniołku" - na co drugim grobku widnieje taki napis.Albo "Powiększył(a) grono aniołków". Oczywiście nie musi być tak jak ja to teraz upraszczam, może to być taki symbol, może czułość największa. Ale to też jest jakiś wyraz wiary w Niebo (a więc wiary w BOGA?), prawda?
"Bliskie już jest królestwo niebieskie" powiedział Pan (Mt 10,7).. i mam wrażenie, że nie chodziło Mu tylko o dystans czasowy, ale ten zwykły, po prostu odległość od serca.. Niebo po prostu jest blisko.


środa, 12 sierpnia 2015

dom

Witam się z każdym kątem. Wiele z nich jest całkiem nowych, nowe meble i przestrzenie zajęte nowymi sprzętami. Moja sypialnia - całkiem nowa, inna. Męża ochrzaniam, że podłoga nie umyta:) Jestem w swoim domu. Wszystko co mogę, to przygotować miejsce sobie i Majce, przygotować sprzęty potrzebne mi co 3 godziny do karmienia. Wtedy zaczyna się mój pierwszy hardcore, który będzie trwał grubo ponad miesiąc: karmienie piersią a przy tym stosowanie wszelkich możliwych sposobów na pobudzanie maluszka do ssania(chyba tylko polewania zimną wodą nie stosowałam;)), podawanie mojego mleka w butelce - także stanowczo wybudzając z letargu (tą czynnością często zajmował się mąż; musieliśmy bardzo dbać o to, by określona porcja pokarmu została zjedzona -zwłaszcza na początku- ze względu na jej żółtaczkę i śpiochowanie) oraz odciąganie pokarmu, mycie i wyparzanie sprzętu.. W dodatku musiałam dbać o regularność karmień, na początku musiałam nawet wybudzać Majkę po ok 3 godzinach od początku poprzedniego karmienia. Hardcorowy cykl trwał zatem dobre 1,5 h w porywach do 2, co dawało mi maksymalnie godzinę na robienie czegoś innego. Wszyscy chwalili Majkę, że tak ładnie śpi, a mi zazdrościli nie zdając sobie sprawy o ileż więcej mam pracy z powodu jej spania. System działał na korzyść laktacji - to było pocieszające.
Dom. Jak ja już tęskniłam za tym miejscem, które rządzi się moimi i mojej rodziny, prawami. Swój kąt... Moje łóżko.. co prawda dopiero się poznawaliśmy, bo zastało mnie takie świeżutkie, nowe, ale od razu się polubiliśmy. Zresztą materac był stary:)
Cudownie było być u mamy. Czuć się wciąż otoczoną troską, jak za dziecięcych lat. Jak się okazało, szybko miałam za tym zatęsknić, bo chaos domowych przedsięwzięć w moim hardcorowym systemie okazał się być bardzo wysoką poprzeczką. Jednak powrót do domu zawsze jest błogi.. Nawet (a raczej zwłaszcza) Karolka nic nie mówiąc, tryskała radością i odzyskaną swobodą domu, ożywiając sobą każdy kąt.
Przeżywaliśmy cudowne chwile.. zachwycali naszą Nowością, wszyscy razem i każdy z osobna.
Karolka pokochała swoją młodszą siostrę od pierwszego wejrzenia...




wtorek, 11 sierpnia 2015

wreszcie do domu

Wreszcie. Majka była w szpitalu 10 dni a ja piszę: "wreszcie".. Taką to już człowiek ma konstrukcję, dać mu palec...  W każdym razie bardzo wyczekiwałam tego dnia, zmęczona szpitalnymi emocjami i swoimi wyobrażeniami o maleńkim sercu, które chce przytulić się do mamy i małym rozumku, który zastanawia się, gdzie ona jest i co to za szklany, dziwny świat. Przyjechaliśmy naszą trójką, to był 17 czerwiec, przeddzień trzecich urodzin Karoliny. Razem z wypisem oczywiście cała masa wskazówek i szkolenie od rehabilitantki.
A potem już tylko radość. Wychodzimy ze szpitala w czwórkę! Jedziemy najpierw do rodziców a potem do naszego domu (przypomnę tylko, że nie byłam tam od 4 miesięcy)!! I pierwszy raz użyte słowo "dzieci" w naszym rodzicielskim wykonaniu. Liczba mnoga!!! "Bierzemy dzieci"; "Trzeba nakarmić dzieci." Ogromna radość.
Miałam zapas swojego pokarmu odciągniętego wcześniej przez weekend i zamrożonego, wciąż odciągałam co 3 godziny, a od teraz zaczynałam od przystawiania Mai do piersi, potem dopiero butla. Na wszelki wypadek miałam oczywiście zakupioną puszkę mleka modyfikowanego.
U rodziców na spokojnie się pakujemy. Jest mój tata, zachwyca się Maleństwem. Przychodzi także starsza siostra na chwilę. Bardzo się wzrusza witając Majcie.. jej łzy szczęścia czynią z niej przyszłą chrzestną mamę. Myślę sobie wtedy jak bardzo wspólne to było dzieło.. dzięki temu, że każdy coś dołożył od siebie, jakąś pomoc, nasza radość też jest bardziej wspólna. Szkoda tylko, że mama nie zdążyła jej zobaczyć tego dnia. Akurat kończyła późno pracę a ja nie chciałam tak późno wracać do domu, bo chciałam się też tam spróbować odnaleźć i zorganizować. Byłam nastawiona na organizację nowej sytuacji i spokój, ale do dzisiejszego dnia miewam wyrzuty, że nie poczekałam wtedy na mamę.. ona na to zasłużyła najbardziej na świecie.
W drodze do domu zachwycamy się nad nowym stanem naszej rodziny. Nasze DZIECI na tylnym siedzeniu. Mamy dwie córki!!! Karolka wszystko przyjmuje całkiem naturalnie puki co. Bardzo się cieszy, że jedzie do domu. Jeszcze w drodze dzwonię do mojej konsultantki laktacyjnej, ulubionej. Majka bardzo przysypia przy piersi, nie wyjada. Pani Agnieszka stanowczo opowiada się za dokarmianiem z butli po piersi (oczywiście moim mlekiem) dopóki Majka będzie przysypiać.
I wreszcie w domu...


środa, 5 sierpnia 2015

mały gość i nadzieja

Jedną, najwspanialszą dla mnie, wizytę Karolki w szpitalu już  dla Was opisałam. Poza nią Karolka była u nas chyba jeszcze dwa razy; o jednym z nich chciałam dziś napisać.
M ją pewnie musiał zabrać ze sobą, chcąc zobaczyć się z Mają, bo z Karoliną nie miał kto zostać. Podczas gdy on był u naszej nowej "Malińskiej", ja siedziałam z czterolatką na korytarzu. Miałyśmy szczęście spotkać obie nasze ukochane panie doktor, które przed trzema laty zajmowały się nami tak troskliwie. Karolka najpierw z nieśmiałością a potem z ochotą wdała się z nimi w żywą dyskusje o swojej nowej siostrze. Opowiedziała paniom wszystko co wie na jej temat oraz całą swoją wiedzę o opiece nad niemowlęciem. Tak oto nasze "szkolenie" przyniosło pierwsze rezultaty - egzamin teoretyczny zaliczony. To spotkanie było przemiłe.
Drugie, bardzo wiele znaczące spotkanie tego dnia - Karolka nie mówiła już nic, mimo to odegrała znacznie ważniejszą rolę. Na korytarzu siedziały mamy wcześniaków, czekające na znak od personelu, aby znów wejść na oddział do swoich pociech (pewnie pielęgniarki miały zmianę). Czytałam im z oczu co dzieje się w ich sercach - znałam to doskonale. Jedną z mam zdążyłam już poznać wcześniej, pewnie w "mlecznym pokoju" albo przez jeszcze inną mamę. Jej wcześniaczek urodził się w 28 tygodniu, była ogromnie przejęta. Jej oczy rozbłysły nadzieją jak wskazałam na moją Karolkę z 27 tygodnia, skaczącą po krzesłach i gadającą do siebie. Jej oczy rozbłysły nadzieją... Mówiłam o tym przez co przeszła, jak wygrała walkę o życie wiszące na włosku, przez jaką nerwówkę przechodzi się na początku i jak mnie zaskakiwała swoimi postępami potem.
Innym razem w "mlecznym pokoju" poznałam mamę, która już pięć miesięcy była w szpitalu a jej Maleństwo było... także z 28 tygodnia - cały czas na respiratorze. Ona pierwsza mnie zagadała, zapytała o moje dziecko. Wiedziałam, że byłam tą mamą, której się zazdrości - 35 tydzień ciąży i żółtaczka to nic w porównaniu z większością tam urodzonych dzieciaków. Trzy lata wcześniej sama z melancholią i żalem patrzyłam w kierunku takich mam, odznaczających się beztroską i "normalnością". Skoro tak dobrze były mi znane mechanizmy serca mamy wcześniaka, często opowiadałam także swoją historię sprzed trzech lat, czytając w oczach tych mam, zdezorientowanych, nie wiedzących czym się pocieszać. I tak zrobiłam tym razem. Opowiedziałam pokrótce o Karolinie a dopiero potem zaczęła mówić ona. Zbladłam. "Po co ja to wszystko mówiłam?" - to było pierwsze o czym pomyślałam. Jak teraz dać jej choć słowo pociechy?
Pamiętam, że powiedziałam coś właśnie o tym jak dzieci potrafią zaskakiwać i że maleństwo jest z pewnością pod najlepszą opieką. I że jest dzielną mamą a to dla jej dziecka jest najważniejsze.
Historia Karolki sprawiła, że także jej oczy rozbłysły nadzieją.. Ale tym razem towarzyszyło mi uczucie wyrzutów sumienia, towarzyszyły mi dziwne pytania..
Czy są takie sytuacje, gdy nadziei dawać nie można?

sobota, 1 sierpnia 2015

rodzinne wakacje

Nie wiem co ja sobie myślałam? Że niby w tym chaosie uda mi się siąść, skupić i pisać? Nawet gdyby Internet nie zawalał to przecież i tak byłoby to praktycznie niemożliwe. Wybaczcie zatem, że nie uprzedziłam o naszym urlopie i przez tak długi okres nie zostawiłam tu śladu.
To były bardzo intensywne dwa tygodnie. Mega chaos i mieszanka rodzinnych temperamentów także (a może nawet zwłaszcza) na poziomie "junior". Ścierają się nasze pomysły, poglądy, sposoby na..., nasze metody wychowawcze i style życia. Karolka bez starszego rodzeństwa jakże uboga jest w mechanizmy obronne. Dla niej to także szkoła życia. Dla nich obu, choć Maja udaje, że nic nie rozumie:)
Ale powiem Wam ... uwielbiam ten czas mimo wszytko. Mimo tego, że okazuję się być taka niecierpliwa. Że dzieci zdaję się mieć więcej. Że często stan nabuzowania sięga zenitu.
Uwielbiam go za góry, za przestrzeń, za zieleń i ciepło i sielankę. Za grilla, za jezioro, za lody w parku i kila-razy-dzienne spacery. Uwielbiam za tło na jakim mogę się poznawać, a tym tłem są właśnie ludzie. Po dwóch tygodniach czułam dwie rzeczy: stan "już dosyć" i stan "żal odjeżdżać". Na szczęście grypa żołądkowa u dzieci, która zwieńczyła nasze rodzinne wakacje, pomogła się nad sobą nie rozczulać za bardzo.
Wróciłam. Pranie rozwiesiłam. Dziewczyny śpią wciąż bardzo słabe.
Gdy kończą się rodzinne wakacje, to trochę tak jakby kończyło się lato...