TO CIĄG DALSZY PIERWSZEGO BLOGA - MOJEJ DROGI DO MACIERZYŃSTWA

(O ZAGROŻONEJ CIĄŻY, PORONIENIACH, STRACIE DZIECKA, WCZEŚNIACTWIE, CIERPIENIU I NADZIEI)

CO DALEJ?? CZY MOGĘ LICZYĆ NA JESZCZE JEDEN CUD??

niedziela, 29 marca 2015

o cierpieniu według..

Pamiętacie napisałam Wam, że jedną z książek, którą czytałam rok temu, leżąc w ciąży z Mają, była dokładnie: "Józef Tichner, myślenie według miłości. Ostatnie słowa" Tomasza Ponikło. Znalazłam gdzieś opis tej książki (w skrócie: filozofia cierpienia) i bardzo mnie zainteresowała. 
Spytacie może: czemu sobie to robiłam? Po co czytałam takie "smutne" treści? Dziwne, ale tego własnie potrzebowałam. Może dlatego, że wciąż wiele pytań o tym, co przeżyłam wracało bez odpowiedzi. Może dlatego, że zastanawiałam się, czy ja cierpiałam "poprawnie"? W każdym razie nie zawiodłam się, bo znalazłam w niej wiele cennych treści a ten post pewnie ładnie wpisze się w początek Wielkiego Tygodnia.

Oto moje podkreślenia:

"Tichner wprowadza pojęcie nadziei (...). Przedstawia je tu jako siłę, która "uzdalnia" człowieka do przekraczania siebie. Siła ta tkwi we wnętrzu osoby. Nadzieja rośnie w człowieku proporcjonalnie do prób, które on przechodził."

"Człowiek może wybrać sposób bycia "według wdzięczności" lub "według pretensjonalności". Tischner wskazuje na ten pierwszy. Wyjaśnia, że wdzięczność to "dawanie świadectwa temu, że człowiek całkowicie bez własnych zasług otrzymał dobro, które go zbudowało". Co więcej, nic tak nie buduje człowieka jak wdzięczność. ktoś, kto żyje według wdzięczności, jest w swoim wnętrzu jasny, jasnością promieniuje wokół - swoim istnieniem głosząc "chwałę życia". Tischner cytuje filozofa Henriego Bergsona: wdzięczność to wdzięk duszy. A wdzięk pociąga."

Moje ulubione:

"Choroba [czy jakby to nazwać inaczej: cierpienie, kryzys itp]  wiąże się też z lękiem. Tischner proponuje, by na ten lęk odpowiedzieć męstwem. Męstwo w obliczu lęku nie polega na jego unicestwieniu, ale na jego opanowaniu. Zaś lęk opanowany przestaje decydować o życiu człowieka, choć z życia nie znika (...)
Każda ufność, dziecka i starca, "jeżeli tylko chce pozostać ufnością, musi być otwarta na nieograniczone możliwości życia. Gdy pozornie nic nie jest możliwe, być może wszystko jest możliwe". Bo życie jest pełne mocy - przekonuje Tischner - i ból życia może także służyć życiu.
Tischner podsumowuje: choroba niespodziewanie przychodzi do człowieka z zewnątrz i pobudza człowieka wewnętrznego. Człowiek wewnętrzny poznaje jakby Ból rodzenia, który staje się w chorobie jego udziałem, gdyż przez cierpienia choroby dochodzi do autentycznego siebie. Przychodzą pytania o sens choroby i o oblicze śmierci. Nie one jednak, ale refleksja nad tym, co jeszcze można zaoferować światu (innym ludziom) (...) powinny zaprzątać ludzką głowę w chorobie. "

"Bo tak to jest dziwnie urządzony człowiek, że po to, aby duch był mocny, ciało czasem musi słabować. A jak ciało mocne, człowiekowi się wydaje, że duszy nie ma, jest tylko ciało. I dlatego w chorobie jest zawsze trochę tej mądrości, jest trochę >>palca Bożego<< (...) żeby człowiek przypomniał sobie, że oprócz ciała ma duszę. I że ta dusza ma swoje prawa. Prawo do modlitwy, do miłości, prawo do nadziei..."

Tyle na dziś. Dobranoc

wtorek, 24 marca 2015

w szpitalu po raz drugi

Do szpitala szłam z wynikiem obciążenia glukozą, ciut powiększonym, dosłownie o pół jednostki,
ale niestety zaburzył on mój plan doskonały: przychodzę, dają zastrzyki i wychodzę. Wysłali mnie do diabetologa. Ten nakazał ostrożność z podawaniem sterydów, ewentualne drugie obciążenie, ewentualnie dieta, pomiary itd. Cały dylemat polegał na tym, że jakoś w tamtym czasie zmieniły się normy: według starych miałam cukrzycę ciążową, według nowych - nie. Zamieszanie. Raz dostawałam posiłek dla cukrzyka innym razem normalny. Postanowiono jeszcze raz obciążyć mnie glukozą, tym razem z trzema odczytami (także tym po godzinie). Cukrzyca nie wyszła.
Potem sterydy, i wreszcie do domu. Wszystko trwało tydzień. Karolka w tym czasie nie była u mnie ani raz.

sobota, 21 marca 2015

spotkanie

Uczestniczyłam dziś w niezwykłym spotkaniu. Opowiadałam swoją historię pośród wielu małżeństw o wielu drogach. Chciałam tylko podziękować, dziękuję dziewczynom, które do mnie podeszły - dołączam Was do grona kobiet za które się modlę.

piątek, 20 marca 2015

druga kartka z kalendarza

Leżenie przyniosło efekty. Okazało się, że sytuacja jest w miarę ustabilizowana, lekarz powiedział, że widać, że leżę teraz już tylko leżenie mi pozostaje, żeby jak najdłużej utrzymać dziecko w moim łonie. Półmetek. Na usg wypatrzył dziewczynkę, choć kazał się nie nastawiać, bo była ułożona nóżkami w dół i musiałby mnie gnieść po dolnym brzuchu, a to przecież niewskazane. 
Jak do tej pory wszystko zgadzało się z lekarską przepowiednią (no może z wyjątkiem szwu, który jednak nie był silniejszy od słabości mojego organizmu - niewydolnej szyjki macicy). Nie krwawiłam długo - jeśli krwawiłam, nie leżałam w szpitalu więcej, niż było to założone na początku. Przyszedł czas na drugą hospitalizację - podanie sterydów na rozrost płuc w razie przedwczesnego porodu. Miałam jeszcze tylko zrobić obciążenie glukozą. To był kwiecień, pierwszy kwiecień, a skoro kwiecień to przeczytałam list do siebie, od "mamy ze stycznia" (patrz post: kartka z kalendarza) i napisałam:

Nie zapominam. Cudownie jest myśleć o sobie w kwietniu z perspektywy stycznia,
 ale oczywiście mi mało i pierwsze co pomyślałam, to że powinnam była napisać do mamy z maja.
 27 tydzień to mało, mało mi. Czas płynie wolno!

A do "mamy z maja":

Czy już możesz być z siebie zadowolona, czy jeszcze Ci mało? Jestem mamą z kwietnia i z zazdroszczę ci mamo z maja!

wtorek, 17 marca 2015

obsesje

Jako, że to była moja piąta ciąża, wszystkie moje doświadczenia, zebrane przez lata cierpienia, przez lata "zasiedzenia się" w tematach ciąż patologicznych, przedwczesnych porodów itd, nagle ożyły i przerodziły się w całą masę obsesji. Tak bardzo pilnowałam się, żeby niczego nie przeoczyć, niczego nie zaniedbać, aż do bólu, do szaleństwa. Największą obsesją była chyba troską o higienę. Nie będę wnikać w szczegóły, ale potrafiłam się myć parę razy dziennie, miałam przeróżne mydełka, ręczniki itd itd.
Kolejną, wielką obsesją były objawy chorobowe, których doszukiwałam się co chwilę. Jeśli tylko miałam wiedzę na temat jakiejś choroby ciążowej, jakiegoś "przypadku", potem obsesyjnie doglądałam ich u siebie, chcąc oczywiście je wykluczyć. Obsesyjnie wyczekiwałam na ruchy dziecka, a potem już każdego dnia pilnowałam, by je poczuć. Pewnie nie raz obudziłam biedną Majkę, wierciłam się czy stukałam do brzucha, jak zbyt długo nie czułam jej ruchu. Obsesyjnie walczyłam z zaparciami (na szczęście w tej ciąży nie doskwierały mi tak bardzo - pomagało mielone siemię lniane). Obsesyjnie odliczałam każdy dzień.
Obsesyjnie szukałam zajęć, żeby tym obsesjom nie dać sobą zawładnąć.

wtorek, 10 marca 2015

o tym jak mama wcześniaka posyła go w świat

Moja mała księżniczka, perełeczka, słodzinka moja... mój aniołeczek, mój najkochańszy skarb. Słodziak, szkrabik ukochany. Moja myszka, pysia, moje cudowności. Moja maleńka córunia, wcześniaczek mój,  Karolinka, Karolcia, Kakusia, Karoleńka, moje szczęście i cudo moje... Ta ukochana mała istota.. Ta mała dziewczynka.. Ta moja córa wymodlona..
... w zeszły poniedziałek poszła do przedszkola...

Byłam twarda (na zewnątrz). Nie dałam po sobie poznać moich emocji. Do tematu podchodziliśmy lekko, trochę tłumacząc co ją czeka, ale nie za dużo jak wiecie (do końca nie powiedziałam jej wprost, że będzie tam bez mamy tylko opowiadałam naokoło: będą tam dzieci i pani, która się nimi opiekuję, że pani tak trochę zastępuje mamę, że trzeba jej wszystko zapytać itd..). W środku cały czas napięcie i stres, myśli rozbiegane.
Przeddzień
Siedzę przy kompie, wypełniam jeszcze jakieś papiery, zastanawiam się czy wszystko naszykowane. Dopiero teraz zauważam, że przedszkole nosi piękne imię naszego patrona, Jana Pawła II, którego kochana buzia uśmiecha się do mnie z obrazka w rogu strony. Mówi do mnie: przecież po to mnie masz! Z tą myślą, tzn z modlitwą o pomoc zasypiam i wstaję.
Dzień pierwszy
Wszystko poznajemy, ja rozmawiam z Panią przedszkolanką, Karolka się rozgląda, podobają jej się serduszka na drzwiach do toalety. Wchodzimy do sali, dzieci trochę na nią naskakują (to moja wina, niepotrzebnie przedstawiam Karolkę głośno grupie) więc przylepia mi się do nogi, ale pani pomocnik pokazuje jej puzzle z czerwonym kapturkiem, wybiera stoliczek i siada tam z panią i kilkoma dziewczynkami, nie obracając się już za mną. Potem jest już pora śniadanka, więc dzieci ustawiają się w  pociąg, Karolka gdzieś pomiędzy cieszy się, nawet wydaje z siebie ten pisk radości, który tak uwielbiam, więc macham jej i mówię, że przyjadę po nią niedługo. Wracam w pozytywnym szoku.
Przychodzę po nią, jest smutna i ciut wystraszona stoi przy paniach, cieszy się na mój widok.
Dzień drugi
Ubieram ją w szatni, a ona pyta: mamo mogę już iść? Pozwalam jej a ona ucieka do sali. Stoję jak wryta.
Dzień trzeci
Pożegnanie w szatni podobnie, choć potem wraca do mnie i chce, żebym z nią poszła. Ja, że nie mogę. Ona trochę pochlipuje, ale ostatecznie idzie z panią. Cały dzień nie płacze a potem nie chce wracać do domu.
Czwartego dnia płacz, pisk i wrzask. W kolejne dni już tylko płacz lub płacz co jakiś czas.

Jestem twarda, wygłaszam mowy, zmieniam temat, podtrzymuje na duchu, pozwalam chwilę ponarzekać ale nie za długo, uśmiecham się gdy wchodzimy do przedszkola mimo jej mokrych policzków, pozwalam pani wydrzeć mi ją z rąk albo wyrywam jej rączkę z mojej z krótkim pożegnaniem i pocieszeniem.
A co w środku? Jestem już tak zmęczona tymi emocjami, że najchętniej już bym ją już zostawiła w domu, widok przedszkola także dla mnie jest trudny, bo kojarzy mi się z jej łzami, z błaganiem, żebym z nią została. W domu chodzę po ścianach. Wciąż wyobrażam sobie i analizuję co dzieję się w tej małej główce, bo ja tak dobrze znam jej wrażliwość..
W niedziele już od południa biegałam do toalety..
Ale oczywiście wiem, że to tak naprawdę jest dla niej bardzo twórcze, jest dobre. Wreszcie postawiona jest w sytuacjach, w których musi sobie poradzić sama, to pierwszy jej prawdziwy trud w życiu.
I miałam się poprawić, że jednak nie pierwszy, bo drugi. W końcu rok temu o tej porze wciąż była bez mamy, albo ktoś ja zabierał albo ja byłam w szpitalu. To wtedy po raz pierwszy zastanawiałam się co teraz robi moja córcia, bo zawsze wcześniej we wszystkim jej towarzyszyłam i jak miała jakiś problem to pomagałam jej go rozwiązać. A teraz nie spełniam jej oczekiwań.. nie zostaję w przedszkolu jak o to błaga, nie zostawiam jej w domu, gdy bardzo płacze, nie rozwiązuje jej problemu. Po raz pierwszy w roli rodzica niczym Boga, który wie lepiej mimo naszych próśb...

wtorek, 3 marca 2015

między Ziemią a Niebem

Oddawałam swoje myśli i czas Panu Bogu, bez większych mów, próśb czy zażaleń. Mocno wierzyłam, że to Jego pomysł na nowe życie w naszej rodzinie, Nowe Życie, które będzie tu z nami żyło, będzie naszą pociechą, będzie bratnią (a raczej siostrzaną jak się okazało) duszą dla Karolki. Trudno mi do końca określić ten stan wiary. Żeby nie dać się ponieść emocjom, zarówno tym dobrym jak i złym, byłam dosyć "zimna" modlitewnie, jeśli można tak powiedzieć. Po prostu trwałam. Gapiłam się w obraz Matki Bożej, najbliżej mnie wiszący w pokoju dziennego legowiska. Bez myśli, bez błagania, bez łez. Czasami oczywiście miałam wyrzuty sumienia, że modlę się za mało. Włączałam sobie wtedy jakieś nabożeństwa online lub konferencje.  Dużo myślałam o Bogu, nie koniecznie w kontekście mojej ciąży. Zachwycałam się tym co się tam dzieje, tam w moim łonie. Ta ograniczona radość, na którą sobie pozwalałam przypominała mi ciążę z Karolką. Ciągle i wciąż rozrywana między tym co na ziemi a tym co w Niebie... Totalna metafizyka. Bardzo czekałam na kanonizacje Jana Pawła. Karolka była dzieckiem beatyfikacji, teraz - jak miałam nadzieję - nosiłam pod sercem dziecko kanonizacji - traktowałam to jak znak, a Jan Paweł, teraz już nasz święty papież w sposób całkiem naturalny stał się patronem moich dzieci.

ps. a na Wielki Post podaję dalej: www.robtocokochasz.pl - rekolekcje internetowe